Wołominiak wilkiem morskim

Dla osób, które nie czytały mojej relacji tydzień temu ani tych wcześniejszych: ? Nazywam się Jan Kieś. Ci z Was, którzy czytali którąś z moich relacji już trochę mnie znają i wiedzą, że jestem wołominiakiem i przez kilku tygodni byłem załogantem żaglowca Fryderyk Chopin. Od kilku tygodni na łamach ?Życia Powiatu? opowiadam, jak żyje się młodzieżowej załodze drugiego co do wielkości żaglowca pływającego pod polską banderą.

Kości zostały rzucone

Cartagena, 24.10

Kolejny port! Zawinęliśmy przedwczoraj do górzystych wybrzeży Cartageny. Miasto jest nadzwyczaj piękne. Moim zdaniem w kategorii miejsc, do których dotychczas zawinęliśmy, jest razem z brytyjskim Brixham na pierwszym miejscu (nie wliczam do rankingu Santiago de Compostela, bo nie stacjonowaliśmy w nim, jednakże również było piękne). Widać, że architekt projektujący budynki znał się na rzeczy. Wspaniale połączył klasyczny styl z nowoczesnością. Budynki z przestronnymi oknami i metalowymi kratkami przed ścianami łączą się płynnie ze zdobieniami i łukami. Bardzo podoba mi się to połączenie. To miasto podoba mi się nie tylko dlatego. Ludzie są tu jacyś inni, jakby bardziej mili i uprzejmi. Już pierwszego dnia, gdy wyszedłem razem ze swoimi dwoma kolegami na zwiedzanie i staliśmy przy mapie wiszącej na ścianie przystanku autobusowego, zatrzymała się koło nas pani jadąca na rowerze, powiedziała coś do nas po hiszpańsku, a potem zapytała: ?Are you lost??. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, gdzie jest centrum miasta oraz najbliższy supermarket. Byliśmy zaskoczeni, bo po raz pierwszy miejscowy z własnej inicjatywy podszedł do nas i zaproponował nam pomoc. A poza tym umiał mówić po angielsku! Pod koniec rozmowy pani przeprosiła za swój angielski, my jednak podziękowaliśmy najuprzejmiej jak potrafiliśmy i pochwaliliśmy jej angielski. Po tym spotkaniu od razu zrobiło mi się jakoś przyjemniej i polubiłem tę miejscowość.

Tak jak mówiłem, miasto jest piękne – i jego nowa część i zabytkowa. A starych budowli posiada bardzo dużo! W tym miejscu była kiedyś osada rzymska, a jak wiadomo Rzymianie zawsze odwalali kawał dobrej roboty, więc pozostałości jest naprawdę sporo. Mogliśmy zobaczyć kawałki prawdziwego Forum Romanum, amfiteatr, coś na kształt małego Koloseum oraz mnóstwo rzeźb i pozostałości innych budowli. Spędziliśmy na podziwianiu pozostałości potęgi cesarstwa dość dużo czasu. Zaszliśmy również na najwyższą w mieście górę, na której znajdowały się ruiny rzymskiego zamku. Tam spotkaliśmy kolejną ciekawostkę w postaci biegających wolno pawi. Przechadzały się swobodnie po ogrodzie, który otaczał zamek. Widoki i zapach kwiatów oraz czegoś pachnącego jak kwitnące bzy sprawiły, że miałem wrażenie, że znalazłem się w rajskim ogrodzie. Chciałbym wrócić jednak jeszcze raz do kwestii znajomości języków w Hiszpanii. Moi koledzy postanowili zrobić mały eksperyment. By wrócić do mariny, trzeba było zadzwonić do domofonu, by ktoś otworzył bramę. Postanowili więc zadzwonić, a gdy w głośniku odezwał się głos, powiedzieli: ?Darek otwórz?. W ciągu sekundy marina zaczęła otwierać przed nami swoje podwoje

 

Tutti Frutti

Nawet nie domyślacie się, jak przez mniej niż dwa miesiące może zmienić się człowiekowi smak. Jestem tego doskonałym przykładem. Przed rejsem nie byłem jakimś nadzwyczajnym miłośnikiem owoców, traktowałem je jako dobrą przekąskę. Tutaj natomiast każdy owoc to skarb, nawet nie wiecie, jak bardzo marzę o tym, by zjeść teraz soczystą i słodziutką brzoskwinię, taką żeby podczas jedzenia sok spływał po brodzie. Każdy chyba na statku marzy o owocach. Dlatego w portach wszyscy rzucają się do warzywniaków i działów z owocami w markecie. Będąc na łowach w supermarkecie znalazłem coś, co mogę wręcz porównać do świętego Graala, a były to? puszkowane brzoskwinie. Będzie to wspaniałe uczucie, zjeść sobie słodkiego i świeżego owocka, będąc na morzu. Kolejną rzeczą, za którą dotąd przepadałem, to było mięso. Bardzo lubiłem zjeść sobie kartkóweczkę lub schabowego. Jednakże nasz cook, który ma tendencje do serwowania nam bardzo tłustego mięsiwa, takiego że tłuszcz aż kapie, sprawił, że oddałbym wszystkie szynki, schaby i karkówki za makaron z truskawkami lub pierogi z serem, ewentualnie jakieś kluski. Można więc powiedzieć, że wśród moich kubków smakowych została przeprowadzona rewolucja.

 

Kurortowisko

Garucha 26.10

Po raz kolejny zatrzymaliśmy się na postój. Tym razem w Garuchii, portowym miasteczku z wielką ilością hoteli i podobno najlepszymi plażami w okolicy. Gdy już dostaliśmy się na piaskowe pole stwierdziłem, iż plaża jest naprawdę zacna, duża z ładnym piaskiem, a co najważniejsze, ciepłą wodą. Gdy pluskałem się w morzu, zastanawiałem się, co ludzie, którzy tu przyjeżdżają, robią całymi dniami. W mieście zauważyłem jedynie hotele i drogie restauracje. Przez całe tygodnie siedzą na plaży i jedzą? Dla mnie byłby to dość nużący rodzaj wypoczynku. Jest tu trochę jak we Władysławowie, nudno. Dlatego staliśmy się atrakcją dnia. Ludzie przychodzili popatrzeć na statek, dopytywali się, o to, skąd i gdzie płyniemy, kiedy odpływamy, ile jest osób w załodze, jak wygląda życie na żaglowcu. Ja stałem na kei i odpowiadałem. Robiłem więc trochę za żywą ulotkę z informacjami o statku. W tym gadaniu nabrałem już takiej wprawy, że mógłbym oprowadzać anglojęzyczne wycieczki po Chopinie. Dzięki tym opowiadaniom poznałem kilku naprawdę miłych ludzi – Szkotów i Anglików zachwyconych naszym statkiem. Niezwykle miło mi się z nimi rozmawiało. Gdy nadszedł czas by wypłynąć, podziwiali nasze wyjście z portu, stojąc na brzegu i machając nam na pożegnanie.

 

Neptun Rex Chrzest morski,

południowe wybrzeża Hiszpanii, 29.10

Wczoraj przybył do nas posłaniec Neptuna, by oznajmić radosną nowinę o czekającym nas chrzcie. Przybił każdemu z nas pieczątkę z trójzębem na czole, by było wiadomo, że jesteśmy tymi wybranymi. Gdy na drugi dzień zakotwiczyliśmy, zaczęliśmy robić porządek w swoich kajutach, by móc wyjść na ląd. Jednak nagle w mesie oficerskiej zaczął rozbrzmiewać przenikliwy dźwięk dzwonka. Gdy wyjrzeliśmy za drzwi, by sprawdzić co się dzieje, na korytarz wbiegły dwa diabły z batami w rękach. Zagoniły nas na rufę. A tam już czekała świta Boga Mórz i Oceanów. Jako że nie byliśmy godni, by zobaczyć wielkiego Neptuna, musieliśmy najpierw przejść na kolanach pod grotmaszt. Tam polewano nas wodą morską z węża strażackiego, który posiadamy na statku, po czym zapędzono nas na tor przeszkód. Gdy wróciliśmy zziajani i mokrzy od słonej wody, ustawiono nas w kolejce. W końcu przybył sam Neptun z trójzębem w ręce i peleryną z sieci wraz ze swą żoną Prozerpiną. Morski król był łudząco podobny do naszego mechanika pana Tadzia, ale to musiał być przypadek. Natomiast jego żona… Miała ponad dwa metry wzrostu, jaskrawą żółtą sukienkę i podobnego koloru włosy oraz karykaturalny biust, a mięśni nie powstydziłby się sam El Grande. Sprawiała wrażenie trochę podobnej do naszego bosmana. Może jakaś rodzina? Zanim mogliśmy stanąć przed majestatem władcy, musieliśmy przejść próby odwagi i męstwa. Zaczęło się od spotkania z cookiem. Poczęstował on nas przepysznymi grzaneczkami i kompocikem. Grzaneczki jednak po chwili zaczynały palić piekielnym ogniem, a kompocik rozlewał się mdlącą słodyczą w gardle (jednakże grzaneczki nawet mi smakowały). Cook miał niezwykły ubaw, chyba odwdzięczał się nam za te wszystkie odbiory kambuza. Kolejnym z oprawców była Ania, czyli III oficer. Robiła ona za golibrodę. Był to dość specyficzny rodzaj golenia – nakładała lepkie ciasto na twarz lub włosy i poprószała kakaem ewentualnie polewała głowę mazią podobną do kiślu, a jeśli nie posiadałeś piecząteczki z wizyty posłańca, dostawałeś keczupową maseczkę do odżywienia skóry twarzy. Najgorsze było to, że zastygała na twarzy i nadawała jej stoicką minę. Potem szliśmy do ?pani doktor? (wspominanej już Kaczki), która trzymała w dłoni dużą udającą termometr deseczkę. Sprawdzała stetoskopem czy jeszcze oddychamy i myślimy, a potem mierzyła temperaturę. Gdy wyniki badań uznawała za niesatysfakcjonujące, poprawiała je uderzeniem termometrem w miejsce, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. Przydzielała też lekarstwa, jeśli ktoś był nadzwyczaj słabowity. Ja dostałem 5 pompek i szklaneczkę soczku ekstra. Przy okazji prawdziwa pani doktor wraz z nauczycielami również znalazła się z nami w wesołej kolejeczce. Nad porządkiem czuwały diabły, którymi byli II oficer Werka i pomocnik bosmana Robert. Po próbach mogliśmy stanąć przed majestatem króla mórz. Wręczał on nam dyplomy Niebieskiej Szkoły i nadawał imiona. Na koniec wszyscy brudni i szczęśliwi skakaliśmy z burty do zimnej wody, a potem braliśmy prysznic. Był to nadzwyczaj intensywny dzień.

Poprzednie relacje z morskiej żeglugi:

część pierwsza, część druga,

część trzecia, część czwarta,

część piąta

część szósta

 Jan Kieś

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.