Okiem Mariana: Spojrzenie trzydzieste drugie

– Nie mnie ten farmazon, panie Mareczku – nigdzie pan w te wakacje nie byłeś! Skąd wiem? „To proste, Łotsonie”, jak mawiał pewien Cherlak – masz pan plecy w paski opalone, co wskazuje, żeś pan całą kanikułę na ławeczce przesiedział z gazetką. Ha! Mam rację? Ja zawsze mam rację. No – chyba, że z Helą w dyskusję popadniemy. Wtedy też mam rację, ale wyżej cenię sobie spokój…

Ja, wyłóż pan sobie, padłem w tym roku ofiarą sentymentów. Hela się powtórek seriali naoglądała i zachciało jej się powrotu do przeszłości: żebyśmy, jak za młodu, pojechali nad zalew, z kocykiem i wałówką w koszyku, patrzyli sobie czule w oczka i takie tam, aż do zachodu słońca. Cudnie. Obstawałem za wyprawą do Urli na ten kocyk, bo tam przynajmniej pociągi jeżdżą, w tym towarowe, co w przypadku Heli jest nie bez znaczenia. Ale jak się baba uprze, to sam pan wiesz – w końcu pan też dla spokojności kupiłeś żółtą taksówkę, choć do Nowego Jorku mamy kawałek, żeby tylko kobita spokój dała. Na nic więc były moje tłumaczenia, że w zalewie to tylko ogórki są dobre – musztardowej, na ten przykład. Uparła się – i już!

Dwa dni roweru szukałem dla niej, nikt nie chciał pożyczyć. Dopiero Stefan w Mironowych Górkach się zlitował, ale to chyba tylko dlatego, że pamięta Helę sprzed jakichś czterdziestu kilogramów, więc się o całość pojazdu nie troskał. Potem wałówka, koce, słoiki… Samo pakowanie to droga przez mękę była! Zanim jeszcze gaz w domu pozakręcała, kwiatki podlała, uprzedziła listonosza, że wyjeżdżamy – zrobiła się czternasta, więc właściwie czas było myśleć o powrocie, a nie o wyjeździe. No – ale jak się powiedziało „A”, to jeszcze cały alfabet przed nami. Ruszyliśmy. W Helenowie dętka mi strzeliła – pewnie dlatego, że to ja na „flamingu” cały ten majdan targałem i biedak nie dał rady. Na szczęście rzeczka blisko, więc oszamaliśmy wałówkę nad wodą, żeby lżej było wracać i poczłapaliśmy do domu. Dla pełni szczęścia jeszcze dopadła nas burza, więc mam pewność – to była nasz ostatnia wspólna wyprawa z Helą.

Sam pan więc widzisz, że u mnie prawdziwy sezon ogórkowy jest, bez żadnej przesady, jak w mediach – całkowity brak akcji. Dziwne to trochę, bo w mieście się jednak sporo dzieje – środek kadencji, czas na niepopularne ruchy. Można kogoś, na ten przykład, zwolnić pod byle pretekstem. Przez dwa lata wyborcy zapomną.

A że przyjdzie płacić grube odszkodowanie? Przecież nie z własnej kieszeni…!

Marian z Wołomina