Tuż za miedzą

Joanna i Paweł Chudzian przy każdej możliwej okazji podróżują. Zależnie od ilości odłożonej gotówki i wolnego czasu wypuszczają się na kilka tygodni do Ameryki Południowej lub… na kilka dni na Ukrainę.

– To spontaniczna decyzja czy od dawna planowany wyjazd?

– Chciałam, żeby było dziko, ale czasu i pieniędzy było niewiele. Do tego wszystko na ostatnią chwilę. Odpadła więc możliwość dalekiej podróży samolotem. Rozważaliśmy Rosję, Białoruś lub Ukrainę. Wizy też kosztują… Została Ukraina. Dojazd do granicy pociągiem też okazał się nie najprostszy, bo w perspektywie mieliśmy sześć minut na przesiadkę, co z rowerami i przy punktualności naszej kolei wydawało się co najmniej ryzykowne… Dojechaliśmy więc autobusem do Chełma, potem pociągiem do Drohuska, stamtąd do granicy już na rowerach.

W planach mieliśmy okrążenie jeziora Świtaź w Szackim Parku Narodowym, na północy Ukrainy, tuż przy białoruskiej granicy – sześć dni musiało wystarczyć na ten „wyczyn”. Niby nic wielkiego – raptem 150 kilometrów, ale… nie mieliśmy dobrej mapy, w internecie nie znaleźliśmy zbyt wiele o tych terenach, w przewodnikach turystycznych – pół strony ogólników. Było więc sporo niespodzianek – na przykład oczekiwaliśmy asfaltu, w jakimkolwiek stanie. Nie było go prawie wcale. Kupiliśmy na miejscu mapę parku narodowego – niezbyt dokładną, bo części dróg nie było w terenie, ale za to znaleźliśmy i takie, których nie było na mapie. W rezultacie przebyliśmy około 200 kilometrów, w sporej części pokazując na kocich łbach lub pchając rowery po piaszczystych drogach.

– Na co dzień nie jeździcie rowerami – nie było kłopotów z kondycją?

– To prawda – mamy rowery, mamy sakwy, czasem gdzieś się wybierzemy w czasie wakacji (np. na Bornholm), ale za kolarzy się nie uważamy. Teren był dość płaski, więc bez problemów daliśmy radę przemieszczać się z bagażami – myślę, że każdy podoła takiej trasie.

– Co was skłoniło do wybrania tego terenu?

– „Wielka zieloność” na mapie, opinia znajomej Ukrainki, kilka informacji znalezionych w internecie. Chcieliśmy poznać życie zabużan, zobaczyć kilka starych cerkwi… Na miejscu spotkało nas znacznie więcej, na przykład dowiedzieliśmy się o istnieniu polskiego cmentarza, który w czerwcu odwiedzi prezydent Komorowski.

– Przyroda i zabytki to z pewnością spora atrakcja takiego wyjazdu, ale jak odnosili się do was Ukraińcy?

– Bardzo serdecznie! To niezwykle gościnni i uczynni ludzie. Raczej nie wynika to z wyrachowania – to wprawdzie tereny wypoczynkowe, ale poza sezonem nie ma się tam co spodziewać turystów. Wtedy spotkać tu można wyłącznie miejscowych, sprawiliśmy więc sporą niespodziankę. Dwa funkcjonujące w okolicy pola namiotowe działają od pierwszego czerwca, w związku z tym byliśmy zmuszeni rozbijać się „na dziko”. Szukaliśmy jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy skorzystać z ciepłej wody do kąpieli, ale poza sezonem okazało się to niewykonalne. Na szczęście przygarnęła nas pani Irena, która też wybiła nam z głowy spanie w namiocie – dwie noce spędziliśmy w łóżkach.

Najciekawsze w tym wszystkim były koszty – na sześciodniowy wyjazd wydaliśmy po 300 zł „na głowę”, z czego 100 zł kosztował transport do granicy. Lokalna kuchnia była dla nas zupełnie „strawna” – co ciekawe znany z domu barszcz ukraiński nazywa się tam… barszczem ukraińskim. Dodają tam wprawdzie kapusty i używają mniej buraków niż my, ale też jest pyszny – podobnie jak gołąbki w liściach kiszonej kapusty czy pascha – drożdżowe ciasto z lukrem.

– Poza kulinariami interesujące okazały się też miejscowe zwyczaje religijne…

– Tak, trafiliśmy na „Wielkanoc umarłych”, pierwszą niedzielę po prawosławnej Wielkanocy. Byliśmy więc świadkami miejscowych zwyczajów związanych z tym świętem – każdy z elementów tych zwyczajów oglądaliśmy w innej miejscowości. Wszystko zaczyna się wcześnie rano od kilkugodzinnej mszy w cerkwi, koło południa odbywa się procesja na cmentarz, gdzie popi święcą groby. Rodziny zmarłych odświeżają nagrobki, malując je na niebiesko, olejną farbą, i przyozdabiając kokardkami i ręcznie haftowanymi ręcznikami. Byliśmy zachwyceni tymi pomnikami, co mocno dziwiło miejscowych – dla nich najpiękniejsze są te z lastryko…

– Zjeździliście już z plecakiem kawałek świata, ale pierwszy raz problemy językowe pojawiły się właśnie teraz: nie przydał się ani angielski, ani hiszpański…

– Problemy z komunikacją zdarzają się często w podróży, ale tutaj zmyliło nas podobieństwo tych dwóch języków. Na przykład w jakimś sklepie wydawało nam się, że zaczynamy rozumieć po ukraińsku, ale potem okazało się, że to ekspedientowi się wydawało – że mówi po polsku.

– Nie była to szkoła przetrwania, ale też nie „all inclusive”…

– Generalnie – my raczej nie sypiamy w hotelach… Na namiot było może troszkę za wcześnie, jednak można zmarznąć. Dystans do pokonania w dwa dni – jeśli ktoś ma podejście sportowca lub zaliczacza. Budżet studencki. Myślę, że to był dobry relaks i znakomity, bezpośredni kontakt z inną kulturą. Porównując na przykład z wyjazdami do Peru czy Maroka – tam ciężej złapać klimat, kontakt z ludźmi. Nie chodzi tu o barierę językową, ale wczucie się mentalność tych ludzi. Ukraina jest w końcu tuż za miedzą.

Więcej informacji i zdjęć znajdziecie na stronie internetowej podróżników: www.wedrowni.ufale.pl