Wołominiak wilkiem morskim

Mam nadzieję, że Was jeszcze nie zanudziłem. Dla osób, które nie czytały jeszcze mojej relacji ? Nazywam się Jan Kieś. Jestem wołominiakiem i od kilku tygodni załogantem żaglowca Fryderyk Chopin. Na pokładzie statku spędzę jeszcze jakiś czas. Od ponad miesiąca na łamach ?Życia Powiatu? relacjonuję, jak żyje się młodzieżowej załodze drugiego co do wielkości żaglowca pływającego pod polską banderą.

O moim pierwszym  desancie
Brixham, 24.09
Tak więc po mniej więcej po 3 dniach żeglugi przyszedł czas na kolejny port, a jest nim Brixham. Przybyliśmy do niego wczoraj pod koniec dnia. Tym razem jednak nie przybyliśmy do kei jak przy Helgolandzie i Ostendzie, lecz zakotwiczyliśmy się przy porcie. By dostać się do lądu trzeba  było więc zwodować pontony i przeprowadzić desant na ląd. Było to kolejne z tych fajnych sytuacji które podnosiły miło poziom adrenaliny we krwi, zwłaszcza gdy bosman wystartował bez specjalnych ceregieli naprawdę z kopyta. Ale wracając do miasteczka, pierwsze wrażenia są naprawdę ciepłe. Sam już raz byłem w Anglii wcześniej i bardzo lubię wygląd ich mieścin tak więc nie zawiodłem się. Brixham wygląda jak połączenie typowej sennej Angielskiej mieściny ze śródziemnomorskim miasteczkiem Greckim. Wynik tej mieszanki jest więc bardzo ciekawy. W mieście można zobaczyć więc stare budynki wykonane z ciosanych kamieni i łupku oraz urocze szeregowce, jak i również typowe śródziemnomorskie białe budyneczki. Jak zawsze chciałbym wspomnieć o klimacie. Tam również był on tak indywidualny i wspaniały że aż chciałbym tam zamieszkać. Kolejną charakterystyczną cechą Brixham jest mrowie łódeczek zacumowane przy porcie, naprawdę mrowie. Wygląda to jak morskie mrowisko. Gdy natomiast  wchodzisz na placyk nie daleko nabrzeża i widzisz muzyka grającego na banjo skoczną folkową melodyjkę, a kawałek dalej kolejnego ze skrzypkami, masz wrażenie że muzyka czai się za każdym rogiem. Przechadzając się uliczkami tego urokliwego miasteczka zauważyłem też jeszcze jedną ciekawą rzecz. Anglicy mają w zwyczaju pisać nekrologi na? ławkach w parku. Przechodząc przez nieduży skwer zauważyłem chyba z 5 tabliczek poświęconych zmarłym osobom, ciekawy zwyczaj. Oczywiście nie odłącznym punktem była wizyta w sklepach. Ku mojemu zdziwieniu ludzie okazali się nadzwyczaj mili i sympatyczni. Zazwyczaj o stereotypowych Anglikach nie mówi się za dobrze, tutaj jest to zupełnie nie trafione określenie. To w połączeniu z ich wspaniałym akcentem (prócz architektury również uwielbiam akcent Anglików, w przeciwieństwie do np. Amerykanów) dawało obraz tak przyjacielskich ludzi że aż nie można było się powstrzymać by zamienić z kimś słówka. Będąc w sklepie z pamiątkami jakaś pani przy kasie zapytała się mnie z kąd jestem, odparłam że z Polski, a ona od razu zadowolona powiedziała że pracuje tu jedna Polka i natychmiast ją zawołała. Tak więc uciąłem sobie z nią krótką pogawędkę. Powiedziała mi że podróżuje razem ze swym chłopakiem po różnych krajach i gdy gdzieś się im spodoba zostają tam na ok. 2 miesiące i pracują, zarabiając na utrzymanie oraz dalsze podróże. Ciekawy sposób na życie. Dowiedziałem się również, że przybycie Chopina było nawet zapowiadane w miejscowej telewizji. Po tej rozmowie udałem się na keję bo miał nas odebrać ponton i zawieść na statek. Do portu dopłynąłem suchą stopą, jednak w drodze powrotnej nie miałem tyle szczęścia. Co chwila moczyły nas fale. Na statek dopłynąłem więc w połowie mokry, ale ma to jak zawsze swoje plusy. Podobno solanka odmładza.

Moja prywatna  klatka
Tym razem napisać chciałbym trochę o wyglądzie kabin. Ja mieszkam w jedynej 9 osobowej kabinie zwanej kartonem. Jednak lokatorów jest tylko 6, daje o więc dużo swobody tak w układaniu sowich rzeczy w szafkach jak i w ogólnym poruszaniu się. Kabina jest dość obszerna, co oczywiście nie tyczy się koi. Łóżka stoją ugrupowane w rzędy po 3. Między kojami na wysokość jest mniej więcej metr co ogranicza zdolności ruchowe, zwłaszcza gdy próbuje się wykonać coś na kształt siadu, opierając się o ściankę z wyciągniętymi nogami i pisać tekst na laptopie. Prowadzi to do różnych sytuacji takich jak dotknięcie szyją rozgrzanej lampki wiszącej koło ciebie, co oczywiście z roztargnienia przed chwilą zrobiłem. Patrząc z innej strony gdy położysz się, jest tu dość przytulnie. Lecz teraz przejdźmy do reszty. Jedną z denerwujących rzeczy jest nawiew, do szumienia da się przyzwyczaić, jednakże moim zdaniem uniemożliwia on spanie na najwyższych kojach, gdy zimne powietrze wieje ci na twarz jest po prostu za zimno. Sam próbowałem na początku spać na najwyższym miejscu, po pierwszej nocy uznałem jednak wyższość wentylatora nade mną i przeprowadziłem się na najniższą koję. Kolejną atrakcją są szafki. W kartonie niestety nie należą one do najsprawniejszych na statku. Mają  dość specyficzne zamki, na pierwszy rzut oka wyglądają jak małe metalowe wypukłości wystające z drewnianej płyty. Gdy natomiast przyciśniesz jeden z nich wyskakuje rączka a zamek się zwalnia, jeśli oczywiście rączki w ogóle są. Łącznie w pełni działających szafek są dwie. Reszta albo ma wykręcone rączki, albo nie posiada zamaka w ogóle i są zamykane na drewniane bloczki dokręcone z zewnątrz. Niektóre posiadają nawet automatyczny system domykania drzwi taki jak w niektórych Mercedesach. Znaczy to mniej więcej że drzwi domyka się kopniakiem. Jest jednak cel w którym to wszystko piszę. Tak więc to wszystko prowadzi do naprawdę śmiesznych sytuacji takich jak ta która wydarzyła się gdy wystąpiły trochę większe przechyły. Był to wieczór, położyłem się spać, co chwila coś mnie budziło, to butelka z ?pożyczonym? z kambuza kompotem, która spadła na ziemię z hukiem, albo skarpetka która wyskoczyła jak przerażona z otwartej szafki wprost na moją twarz. Na szczęście była czysta.

Szary zjadacz  ryby i frytek
Falmouth 26.09
A oto kolejny przystanek na naszej drodze ? Falmouth. Średniej wielkości portowe miasteczko, niestety, moim skromnym zdaniem, mniej klimatyczne niż Brixham. Jednak i tutaj można znaleźć dużo ciekawych rzeczy do zwiedzania. Po pierwsze tak samo jak w poprzednim miasteczku można znaleźć tu klasyczne Staro angielskie budynki wykonane z łupków i ciosanych kamieni jednak w o wiele większej ilości. Były one często adaptowane jako np. kino lub biblioteka, co nadawało uroku miastu. Na prawie każdej uliczce na której nie znajdowały się rzędy sklepów można było zobaczyć najróżniejsze, typowe dla tego kraju szeregowce. Naszym pierwszym przystankiem wycieczki turystycznej było muzeum żeglarstwa. Strasznie podobało mi się, ponieważ uwielbiam atrakcje gdzie prócz suchych tekstów możesz dotknąć eksponatu a nawet go użyć. Można więc spokojnie było przebrać się w skafander używany przez wodne siły ratunkowe i założyć hełmofon którego używają piloci ich śmigłowców. Było też mnóstwo łódek i łódeczek, część z nich wisiała na linkach kilka metrów nad ziemią tak że można było przyjrzeć się im z wyższych kondygnacji schodów. Jednak eksponatem który podobał mi się najbardziej był mini tor regatowy, na którym, po wrzuceniu żetonu można było popływać zdalnie sterowaną żaglóweczką. Ubawu miałem tyle że czułem  się jak dziecko w lunaparku. Po zobaczeniu wszystkich wystaw udaliśmy się dalej do zabytkowego fortu na wzgórzu. To miejsce również należało do ciekawych, znajdywały się tam różnego kalibru armaty i działa, oraz wiele umocnień. Gdy weszło się do głównego, walcowatego budynku fortu można było zobaczyć rzeźby ładujących działo wojaków, usłyszeć ich rozmowy i wystrzał działa wydobywające się z ukrytych głośniczków, a nawet poczuć dym. Po zobaczeniu dawnego centrum obrony miasta, udaliśmy się na jedzenie. Tego dnia zjadłem najgorsze Fish and chips w swoim życiu. Szkoda bo ostatniego razu kiedy byłem w Anglii bardzo mi smakowało. Oczywiście trzeba również było zaliczyć obowiązkową wizytę w sklepie. W supermarkecie czekała na nas pewne nietypowe zjawisko. Koło jednej z półek wisiał baner: ?Wszystko po 1 funt?, napisane? po polsku! Cała ta półka była pełna polskich produktów: Tymbark, Grześki, Kucharek, nawet poczciwy, przysmak wiejski ? wołowina w zalewie. Taki więc narodowy akcent poza krajem. Generalnie pobyt uważam  w  tym mieście za udany.
Moje pranie
Falmouth, 26.09
Ten tekst chciałem rozpocząć od pewnej zagwozdki. Na początku rejsu powiedziano nam że z pralki która znajduję się na statku będzie można korzystać w portach. Jednakże w Helgolandzie ani w Ostendzie nie pozwolono nam zrobić w niej prania mówiąc że nie mamy na razie wystarczająco ubrań. Tą możliwość mieliśmy mieć właśnie w Falmouth. Jednakże po przybyciu zmieniono zdanie i oznajmiono że mamy za mało wody w zbiornikach by to robić. Mimo wszelkich przeciwności, patrząc na ubrania zebrane po 2 tygodniach, stwierdziłem że coś trzeba z nimi zrobić. Postanowiłem więc zrobić pranie ręcznie. Zajęło mi to ponad godzinę, jednak warto było. Nie dość że mam czyste ubrania to po wywieszeniu ubrań w kajucie stał się cud. W kartonie przestało śmierdzieć! Jest to zjawisko nadzwyczajne. To normalne że w pokoju z 5 innymi facetami w końcu pojawi się dość specyficzna woń. Podobno generalnie zawsze w kartonie zapach przypomina rozkład żywej materii. Jednak nie zawiedliśmy żadnego z oficerów który odbierał nasz porządek w pokoju, jako że pokój jest 9 osobowy musimy wyrobić jakąś normę zapachu w 6, jakoś z tym sobie radzimy. Pierwszy raz można było przejść przez drzwi i zamiast użyć typowego powitania: ?Ale tu śmierdzi?, powiedzieć: ?Ale tu pachnie!?. Aż kilka osób przyszło upewnić się czy to na pewno prawda.

Narodowy dzień imprezy rybnej
Ocean Atlantycki, pogranicze zatoki Biskajskiej ? 29.09

Dzisiejszy dzień był nadzwyczaj obfitujący w niespodzianki. Rano, ok. 12 nasz wędka naszego mechanika, który bardzo lubi sobie połowić, ugięła się znacząco. Okazało się że na haczyk nawinął się sam rekin. Oczywiście nie był to gigant ludojad, pokroju tego ze Szczęk, jednak był niczego sobie, miał może z 1,5 m. Niestety stwierdził on, podczas próby wyciągnięcia, że pokład mu się nie podoba, a haczyk chyba do najsmaczniejszych nie należy i opuszcza lokal. Swoimi zębami wygiął haczyk na tyle że mógł się spokojnie uwolnić. Dzień więc zaczął się obiecująco, a to dopiero był początek. Jako że dziś mam rotacje wacht i przenoszę się z II do I mamy wachtę łamaną, miałem więc nietypową porę na pooglądanie oceanu, bo o ok. 14. Wtedy właśnie, stojąc na oku zauważyłem pierwszego delfina. Wyskoczył wesoło i zniknął z powrotem w toni wodnej. Nie widzieliśmy go potem przez dłuższy czas, jednak chyba zawołał kolegów bo nagle w najróżniejszych formacjach z wody zaczęło wyskakiwać coraz więcej tych pięknych ssaków wodnych. Był to taki pokaz fajerwerków w wykonaniu wodnych stworzeń. Wyskakiwały z wody, wynurzały się synchronicznie, razem ze swoimi kolegami, potrafiły tak się zsynchronizować że naraz w idealnie tym samym momencie wynurzyło się ich raz aż 8. Jak powszechnie wiadomo że na każdych pokazach trzeba w końcu wytoczyć ciężką artylerię i pokazać coś niezwykłego, tak i delfiny o tym nie zapomniały. Siedząc pod pokładem ok. 16 w pewnym momencie na lekcjach usłyszeliśmy wraz z kolegami komunikat ze szczekaczki: ?Uwaga na lewej burcie wynurza się wieloryb, warto zobaczyć?. Wszyscy nagle wyskoczyli ze swoich miejsc i rzucili się do zejściówek. Na schodach natychmiastowo zrobiło się tłoczno, wszyscy pchali się w kierunku dziobu. Delfiny naprawdę się postarały zwołując swojego wielkiego koleżkę. To co zobaczyłem było niezwykłe. Widok wielkiego cielska wynurzającego się z wody i wyrzucającego strumień wody, to jest coś. A wokół giganta oczywiście pływały wesołe skoczne stworzonka. Delfiny jakby chciały pochwalić się tym kogo przyprowadziły. Wieloryb przepłynął przed dziobem i ruszył w kierunku słońca, zniknął po chwili w oślepiającym blasku, promieni odbijających się od powierzchni. A delfiny jakby jeszcze bardziej się ożywiły kontynuując swoje harce. Mieliśmy więc ponownie wspaniały pokaz skoków, gonitw i innych sztuczek tych jakże niezwykłych ssaków. Od dzisiaj zostałem fanem takich występów.

Mistrzyni i Marek

Stwierdziłem że po trzech tygodniach przydało by się napisać coś o załodze zawodowej. Należy do niej 8 osób. Pierwszą którą chciałbym wymienić jest El Grande, nasz bosman. Gdy widzi się go po raz pierwszy wydaje się przerażający, ponad 2 metry wzrostu robią swoje. Jednakże Grande, bo tak się każe nazywać, jest naprawdę miłym i poczciwym człowiekiem. Śmieszy mnie zawsze gdy zwraca się do załogantów: słonko, kochanie lub używając innego przesłodzonego zdrobnienia. Mnie chociażby nazywa Jasiem. Generalnie jest to bardzo fajny typ z którym zawsze można się dogadać. Jest również pomocnik bosmana. Jest z nami od niedawna, bo ok. tygodnia. Pomaga on przy najróżniejszych pracach. A teraz czas oczywiście na osobę posiadającą największą władzę na statku, czyli kapitana. Niestety o Nim nie na piszę za dużo, bo nie najczęściej nie mamy okazji z Nim porozmawiać, ponieważ najczęściej jest zajęty sprawami statku. Chodzi po statku doglądając go razem ze swoim nieodłącznym kubkiem kawy. Kolejnymi ważnymi osobami są oficerowie. Jest ich oczywiście 3, każdy posiada pod nadzorem swoją własną wachtę. Co ciekawe żaden z oficerów nie każe mówić do siebie per Pani (wszyscy 3 są kobietami), zwracamy się do nich po imieniu albo po ksywce. Pierwszy oficer zwana Kaczką, jest przysłowiowym Mistrzem Statku, wydaje mi się że jest najbardziej zapracowanym z oficerów, Ona najczęściej jeździ do portu w różnych sprawach papierkowych. Druga oficer która nazywa się Werka, jest dość wesołą osobą. Wnioskuje to z jej tonu głosu który zawsze słyszymy podczas alarmu na pobudkę. Z trzecią oficer jeszcze nie miałem okazji się poznać lepiej bo poprzedni oficer wysiadł właśnie w Falmouth i weszła Ona zamiast niego. Kolejną ważną osobą jest nasz mechanik, Pan Józio. To on właśnie jest odpowiedzialny za to by nasz statek trzymał się w kupie. Pan Józio bardzo lubi łowić ryby, to właśnie jego sprawką było złapanie na haczyk rekina. To typ który bardzo lubi żarty, zawsze na powitanie zarzuci jakiegoś poczciwego suchara. Jest oczywiście wspominany wcześniej Cook. Pan Marek przypomina mi bardzo takiego trochę niższego Bogusława Lindę, w takim stopniu że gdyby założył skurzaną kurtkę, wyjął kałasznikowa i wypowiedział bardzo zananą kwestię z filmu Psy nie był bym w ogóle zdziwiony. Na tym kończy się załoga zawodowa. T by było więc w tym wpisie na tyle.

Mój mały wolontariat

Spokojny dzień z wachtą kambuzową. Mam więc czas usiąść i spokojnie popisać. Tym razem chciałem napisać trochę o wolontariacie. Jak już wcześniej wspominałem że pracuję jako wolontariusz w fundacji Słyszę Mówię Czuję. Moim zdaniem decyzja o zostaniu wolontariusza była najlepszą rzeczą jaką zrobiłem w swoim życiu. Wolontariat to naprawdę świetna rzecz, uczy człowieka pewnych zachowań i wzorców których w codziennym życiu nie ma okazji poznać. Twierdzę że najważniejsze jest to że człowiek zaczyna w inny sposób patrzeć na świat. Przy bezinteresownej pomocy zaczynamy poznawać świat z nie tylko swojej perspektywy i dostrzegać go w zupełnie innym świetle. Poznajemy też naprawdę wspaniałych ludzi którzy również chcą zmienić świat tak samo jak my. Tutaj w fundacji poznałem właśnie swoich najlepszych przyjaciół. Chciałem Ich więc pozdrowić. To niezwykli i wspaniali ludzie. Chciałem też dodać że wolontariat nie polega jedynie na pracy. Daje on nam możliwość niezwykłego samodoskonalenia się i uczenia się prawdziwego życia. On sprawił że zacząłem doceniać owoc ciężkiej pracy. Podczas najróżniejszych zajęć możemy doskonalić swoje własne zdolności: od plastycznych poprzez najróżniejsze manualne nawet na muzycznych kończąc. Nic nie przeszkadza chociażby zorganizować zajęcia muzyczne jeśli grasz na jakimś instrumencie lub zajęcia rysunkowe. I chociażby w tym można dostrzec piękno wolontariatu. Nie dość że sam rozwiniesz swoje umiejętności, przekażesz je również dalej. Może ktoś zarazi się twoim entuzjazmem do hobby i zacznie robić to samo. Mógłbym takie różnego rodzaju okazje wymieniać w nieskończoność. Z moich własnych doświadczeń mogę powiedzieć że wolontariat jest pełen niespodzianek i chwil dla których warto żyć. Pamiętam chociażby że pewnego razu po zorganizowaniu pewnej zabawy fabularnej, kiedy padliśmy razem na ziemię zmęczeni po wszystkim. Przygotowania trwały 2 tygodnie, a sama zabawa podzielona na grupy, łącznie z przygotowaniem wszystkiego, ładnych kilka godzin, przyszedł do nas pewien chłopiec. Powiedział nam że w swoim kalendarzyku w którym zapisuje najfajniejsze rzeczy które przeżył zapisuje tą zabawę na pierwszym miejscu, a inny dodał że gdyby mógł dać punkty, dostalibyśmy 15 punktów na 10 maksymalnych. To coś co po włożonej ciężkiej pracy wręcz uskrzydla cię wewnętrznie. Tak więc na koniec chciałbym zachęcić każdego kto kiedykolwiek myślał o zapisania się do wolontariatu, do wstąpienia w nasze szeregi.

La Coruna, 04.10

Tak więc po przepłynięciu nadzwyczaj słonecznej i spokojnej zatoki Biskajskiej czekają na nas wybrzeża Hiszpanii. Cała załoga oczekiwała słońca i ciepła, a tu na wejściu mamy niespodziankę, bo powitał nas deszczyk i chłodek. Sytuacja poprawiła się jednak kiedy wchodziliśmy do portu. Jednak przejdźmy do rzeczy. La Coruna jest częścią Galicji, tak więc ma nawet ma własny sposób wymowy w tym właśnie narzeczu ? A Coru?a. Podobno tutejsi bardzo nie lubią gdy używa się innej formy. Gdy więc jesteśmy przy miejscowych, nie jesteście w błędzie jeśli odnaleźliście analogizm do piosenki zespołu Big Cyc w tytule, bo wszyscy tutaj wyglądają prawie tak samo. Wszyscy mają charakterystyczną dla Latynosów ciemnawą karnacje ciemne włosy i oczy. Zauważyć tu można również bardzo dużo rodzin z dziećmi, co chwila spotyka się na ulicy kobietę idącą z wózkiem lub trzymająca dziecko za rękę, najwyraźniej chcą tutaj nadrobić europejski niż demograficzny. Dość śmiesznie wygląda tu też komunikacja, ponieważ mało kto mówi tu po angielsku, gdy coś powiesz, odpowiedzą ci po hiszpańsku, jednakże jakby rozumieją co się do nich mówi. Rozmowa wygląda więc dosyć śmiesznie gdy ty mówisz po swojemu, a tamten też. Latynosi najwyraźniej bardzo lubią instrumenty strunowe bo jest tu mnóstwo ulicznych grajków rzępolących na gitarach. Kolejną rzeczą której nie spotkamy w Polsce są nowoczesne linie kolejowe. Wyglądają naprawdę futurystycznie i takie właśnie są technicznie. Pociągi rozpędzają się do 160 km/h. W mgnieniu oka można przejechać naprawdę duże odległości. Pisząc o pociągach jesteście pewni gdzie się udałem, a więc?

Jestem na pielgrzymce
Santiago de Compostela, 05.10

Tutaj czekało na nas słońce i ciepłe powietrze. Santiago de Compostela jest miastem znanym z katedr, zabytków i jako cel pielgrzymek. Normalne więc jest że poczułem się jak w Częstochowie lub innej Jasnej Górze. Pielgrzymi ściągają tu z najróżniejszych zakątków świata. Przechadzając się po ulicy spotkałem nawet polaka który wyruszył z Francji i przeszedł aż 800 km by dotrzeć tutaj. Dla mnie to naprawdę wielki wyczyn, pochwalił się on nawet dyplomem który dostał za to osiągnięcie. Tutejsi pielgrzymi tutaj mają nawet swój klasyczny strój, który składa się z dwóch głównych części: laski pielgrzyma i kapelusza z rondem zawijającym się z przodu gdzie wisi muszla na której namalowany jest czerwony krzyż. Te dwa atuty pojawiają się tutaj wszędzie: na pocztówkach, figurkach i innych pamiątkach. Zobaczyłem nawet koszulki z najróżniejszymi postaciami promującymi to miejsce, zaczynając od SpongeBoba, postaci z Krainy Lodu i innych Disnejowskich bohaterów z najróżniejszych bajek, wszystkie z nich oczywiście przystrojone w kapelusz oraz z laską pielgrzyma w ręce. Spotkałem się nawet z koszulką z Ojcem chrzestnym, jednakże coś tu było nie tak, bo nosił on wspomniany wcześniej kapelusz pielgrzyma, a koło niego widniał groźnie brzmiący napis El Pelgrimo. Kto wie, może poczciwy mafiozo wybrał się na wakacje piechotą? Tak jak wszędzie tu też byli grajkowie, co jednak ciekawe zdecydowanie bardziej zróżnicowani. Spotkałem: zespół rockowy, jazzmana w kominiarce, mężczyznę grającego na dudach, i bardzo ciepło wspominam również skrzypka grającego Cztery Pory Roku Vivaldiego, a dokładniej Lato, taka muzyka nadawała klimatu do zwiedzania. Jak się domyślacie zwiedziłem trochę katedr i zabytkowych budynków. Jednakże potem udałem się by uzupełnić braki jedzeniowe. Razem z moimi kolegami z załogi znaleźliśmy małą restauracyjkę i zamówiliśmy tutejsze jedzenie. Jest ono przepyszne! Każdy z nas zamówił coś innego i dzieliliśmy się tak żeby spróbować jak najwięcej. Tego dnia spróbowałem więc empanadę, czyli coś podobnego do złożonej pizzy z rybą, jamon ser rano ? klasyczną, tutejszą wędzoną szynkę, chorizo ? domowo robioną miejscową kiełbasę, pulpo ? krojone macki ośmiornicy, małże, krokieciki serowe z tutejszego sera i flan ? czyli galaretowaty budyń, popularny deser w Hiszpanii. Wspominając o jedzeniu nie mogę nie napomnieć o miejscowych tutejszo wyrabianych ciastkach migdałowych, są wyśmienite, najlepsze jakie dotąd jadłem. Tak więc na tych kulinarno-turystycznych nowinkach kończę opis wrażeń z Santiago de Compostela, tak więc do usłyszenia, a może raczej przeczytania w następnym porcie.

Poprzednie relacje z morskiej żeglugi: część pierwsza, część druga, część trzecia, część czwarta

 

    Jan Kieś

Jedno przemyślenie nt. „Wołominiak wilkiem morskim

  1. Janku:) Pięknie piszesz o wolontariacie i… wiemy, że tak właśnie jest, że każdy wolontariusz u nas ma obowiązek rozwijania swoich umiejętności, pasji, zainteresowań. Bo pracujemy dla najważniejszych ludzi na świecie – dla dzieci, a oni chcą tylko szczerego zaangażowania:) Dziękujemy za Twoje pasje, radość bycia z razem i dzielenie się tym co potrafisz. Do zobaczenia:) Tym razem na lądzie, z latarkami i w przebraniu Hagrida:) Pozdrawiam, BB

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.