19. Romans z komercją

Marcin Pieńkowski

Gdzie te antyrasistowskie manifesty z dawnych lat, zachwyty nad atmosferą bluesowych i jazzowych klubów, nostalgiczne obrazki Brooklynu i Queens, bombastyczne moralitety z narkotykami i przemocą w tle? Gdzie podział się Spike Lee? Czyżby głos murzyńskiego społeczeństwa zaprzedał duszę komercji? Takie pytania zadajemy sobie po seansie „Planu doskonałego”, filmu wyzutego z głębszej psychologii, wyraźnie nastawionego na masowego widza. Chociaż Spike Lee nigdy nie należał do grona wybitnych artystów, to jednak droga którą obrał wydaje się dość zaskakująca. Mamy bowiem do czynienia z kolejnym wariantem doskonałego skoku na bank. Takowych prób mieliśmy w historii kina bez liku, więc do kolejnej z nich podchodzimy raczej z dystansem, szczególnie że w bogatej filmografii reżysera ciężko odnaleźć typowy film akcji. „Plan doskonały” ogląda się jak dzieło debiutanta, pragnącego za wszelką cenę zmieścić w zawiłym scenariuszu wszystko, czym powinien czarować współczesny film akcji. Mamy szalenie zawiłą intrygę, która sięga nawet czasów II Wojny Światowej… Mamy humorystyczne wtręty, pomysłowe haki dramaturgiczne i iście gwiazdorską obsadę (błyskotliwy Clive Owen oraz Jodie Foster o spojrzeniu Hannibala Lectera). Mamy charyzmatyczne postacie złodziei, których geniusz pozwala na swobodne wykiwanie wszystkich, włącznie z przeżywającym obowiązkowe osobiste traumy mundurowym (Denzel „kamienna twarz” Washington). Oczywiście kto tak naprawdę wykiwa kogo, kto zagarnie łup, kto wyjdzie z całej sytuacji bez depresji, a kto wyjdzie z szyderczym uśmieszkiem zwycięzcy, dowiadujemy się dopiero w ostatnich minutach filmu. I to jest największa zaleta „Planu…”. Mimo sztampowych rozwiązań narracyjnych, finisz jest raczej nieprzewidywalny, więc film trzyma w napięciu przez długie dwie godziny projekcji. I co najważniejsze scenariusz nie ma luk, niedopowiedzeń oraz zbytniego zagmatwania, przez co widz nie jest rozsierdzony, tylko gdy już jest po wszystkim z radością na twarzy kiwa głową, mówiąc do siebie: „…ale mnie w konia zrobili…”. Oczywiście „Plan…” ma swoje przestoje, szczególnie gdy wpada w bombastyczny ton rozważań na temat zbrodni i kary. Film zyskuje pozorne drugie dno, jednak jednocześnie niepotrzebnie łączy lekką i całkiem nieźle skrojoną rozrywkę z tonem oskarżycielsko – rozliczeniowym. „Plan doskonały” spałaszowałem ze smakiem, jednak na kilka minut po konsumpcji, męczyłem się z nieprzyjemną czkawką, której Spike Lee mógł mi oszczędzić. Czkawka minęła, pojawił grymas zadowolenia…