Jesteś biedniejszy? Zapłacisz wyższy podatek!

Symbolem polskiego systemu samorządu terytorialnego może być Janosik – ale postawiony na głowie. Ważnym źródłem dochodów podstawowych jednostek samorządu terytorialnego, czyli gmin jest podatek od nieruchomości. Im mniejsza wartość nieruchomości, tym większy jej procent musimy odprowadzić do miejskiej lub gminnej kasy.

W wielu krajach świata podatek od nieruchomości to główne, a czasem wyłączne źródło przychodów miast, miasteczek i wsi. Jeśli przychody te są duże, samorządy nie potrzebują już podatku od dochodów swoich mieszkańców czy przedsiębiorstw. W Polsce zrobiono inaczej – ze złymi skutkami dla ładu przestrzennego i jakości życia.

Dlaczego najwięcej drapaczy chmur jest na Manhattanie? Nie dlatego, że ludzie kochają mieszkać jeden nad drugim na piętrach tak wysokich, że sama jazda windą w godzinach szczytu potrafi zająć kilkadziesiąt minut, licząc czas czekania na swoją kolej. Przy rekordowej gęstości zaludnienia Manhattan wymaga do funkcjonowania gigantycznej infrastruktury, w tym wielu poziomów podziemnego miasta technicznego, budowanych najwyższym w świecie kosztem.

Rozwinął się w ten sposób tylko dlatego, że ma naturalne granice – z jednej strony rzekę kilka razy szerszą od Wisły w Warszawie, z drugiej strony cieśninę morską. Manhattan jest wyspą. Tam, gdzie nie ma naturalnych granic, miasta Ameryki i wielu innych krajów świata rozwijają się inaczej. Na przykład w Los Angeles wieżowców jest garstka. Budowane są głównie przez banki jako znak potęgi ekonomicznej.

Polski system samorządowy, a zwłaszcza system finansowy samorządu tworzy sztuczne granice. System zapewnia dochody samorządom zależnie od tego, ilu ludzi i ile przedsiębiorstw znajduje się na ich terenie i ile zarabiają. Każda rada miasta czy gminy, ma tym większy budżet, im więcej przyciągnie mieszkańców i firm. Jednak najbogatsze przedsiębiorstwa mogą łatwo zaniżać podatki płacone w Polsce, albo w ogóle ich unikać.

Przyciąganie przedsiębiorstw wymaga dobrze rozwiniętej infrastruktury i wielkich nakładów inwestycyjnych z góry, zanim pojawi się efekt. Dużo łatwiej przyciągać ludzi, tworząc swobodę dla developerów. Niech budują blokowiska i osiedla – jak największe, jak najwyższe i jak najciaśniej upchnięte. Byle tylko sprowadziło się jak najwięcej zwykłych ludzi, którzy swoich rozliczeń nie przenoszą do rajów podatkowych na egzotycznych wyspach.

Ludzie kupują mieszkania i domy często wysłuchując obietnic, że wokół pojawi się to, co potrzebne do życia. Nabywców mieszkań i domów łatwiej nabrać, niż doświadczonych biznesmanów wybierających miejsce pod swoje przedsiębiorstwa. W skali całej Warszawy przeludnienie uzyskało rangę idei przewodniej. Planiści chcą prawie podwojenia ludności miasta. Porównują gęstość zaludnienia w Warszawie z najgęściej zaludnionymi miastami zachodniej Europy – na przykład Londynem – i wyciągają wniosek, że Warszawę trzeba dogęścić budując tysięce bloków.

Zastawić nimi każdy wolny skrawek ziemi. Prawie co krok widzimy wyrastające z ziemi nowe bloki. Niestety próżno szukać budowanego nowego mostu, drogi czy linii metra.
Dlaczego Warszawa idzie tą drogą? Skłania ją do tego system, tworzący zasadę, że im więcej ludzi, tym więcej pieniędzy. Nie ma innego równie dobrego i łatwego sposobu, żeby je zdobyć.

Podobny mechanizm jak w Warszawie działa wszędzie, nawet w najmniejszych gminach wokółwarszawskich. Samorządowcy wiedzą, że przyciąganie nowych mieszkańców, a najlepiej kilkukrotne zwiększenie zaludnienia w gminie przy pomocy gęsto zabudowanych osiedli, to najprostszy sposób na pomnożenie gminnego budżetu. Nie zawsze rozumieją i przewidują, że wszystkie w ten sposób uzyskane dodatkowe pieniądze będą musieli wydać na infrastrukturę, a zwłaszcza szkoły, drogi, wodociągi i kanalizację już teraz pochłaniające często lwią część budżetu.

W większości przypadków nie nadążą za zaludnieniem, więc jakość życia w ich gminach nieuchronnie będzie spadać.
W Polsce podatek od nieruchomości to tylko nikła część budżetów gmin od najmniejszej, najuboższej gminy wiejskiej na wschodniej ścianie aż po bogatą Warszawę. Nie oznacza to jednak, że podatki od nieruchomości są w Polsce niskie.

Tu właśnie przysłowiowy Janosik wcale nie zabiera bogatym i nie daje biednym, ale robi dokładnie na odwrót. Stawki od jednostki powierzchni ziemi, budynków i lokali są takie same nie procentowo, a kwotowo. To znaczy podatek płacony od metra luksusowego apartamentu we wznoszonym właśnie wieżowcu projektu słynnego architekta Daniela Liebeskinda będzie wynosił tyle samo, co podatek od metra mieszkania w rozpadającej się kamienicy na Pradze Północ.

W wielu rozwiniętych i nowoczesnych państwach świata podatek płaci się nie od samej powierzchni nieruchomości działki lub budynku, lecz od wartości – od ceny rynkowej. Tam jest to odpowiednik podatku liniowego od dochodów osób fizycznych i przedsiębiorstw.

Mamy już w Polsce podatek liniowy od przedsiębiorstw, co jest uważane za oczywiste, oraz podatek progresywny od dochodów osób fizycznych – kto więcej zarabia, płaci większy procent. Być może będziemy mieli podatek liniowy od dochodów osobistych, co budzi spory. Ale nikt nie proponuje, żeby ten, kto jest bogatszy, płacił mniejszy procent (podatek degresywny). Gdyby ktoś zaproponował takie rozwiązanie w parlamencie, na sali sejmowej z pewnością odnotowano by liczne przypadki śmierci ze śmiechu.

Tymczasem to nie projekt, a rzeczywistość. Państwo zdziera z ludzi niezamożnych, dla których stawki podatków od nieruchomości są dramatycznie wysokie. Powinno być inaczej, sprawiedliwie i zarazem skutecznie. Podatki od nieruchomości powinny być liniowe. Zatem przeliczając na konkretne kwoty wpłacane co roku do urzędu miasta lub gminy, powinny być niskie dla niezamożnych, a na tyle wysokie dla zamożnych mieszkańców i firm, żeby razem stały się istotnym źródłem budżetów samorządów, zmniejszając potrzebę sięgania po inne środki – między innymi te z podatku dochodowego.

Wprowadzenie w Polsce sprawiedliwych podatków od nieruchomości spowodowałoby, że zamożna Warszawa, w centrum której nieruchomości mają najwyższą wartość w Polsce, otrzymałaby wielki strumień dochodów bez potrzeby rozglądania się za dodatkowym milionem mieszkańców. Każdy samorząd terytorialny mógłby stawiać na podnoszenie jakości życia, podnoszenie swojej atrakcyjności, czego rynkowym przejawem jest wzrost wartości ziemi i budynków bez przeludnienia. Z polskiego krajobrazu zniknęłyby wszystkie sztuczne Manhattany.

Grzegorz Kostrzewa-Zorbas