Nie jest już numerem

Święta to czas rodzinnych spotkań, a więc i wspomnień. Często pojawiaj się w nich dziadkowie i wujkowie, którzy ?nie wrócili z wojny? – nie wiemy, gdzie zginęli, gdzie są ich groby…

Izabela Słowiańska miała w 1944 roku dziewięć lat, lecz dość dobrze pamięta dramatyczne wydarzenia, które rozegrały się w Zielonce:

W 1944, w połowie lipca, przyjechałam do cioci na wakacje. Po kilku dniach dołączyły do nas moja mama, druga ciotka i babcia. Gdy w Warszawie 1 sierpnia wybuchło powstanie, nie mogłyśmy już wróci do domu na ul. Chmielną. Czekałyśmy na rozwój wypadków w Zielonce. (…) Pewnego dnia pod domy na ul. Długiej podjechały dwa rosyjskie czołgi wraz z grupą żołnierzy piechoty. Na górze piaskowej (tam, gdzie obecnie jest szkoła nr 2) były oddziały niemieckie. (…) Na podwórze wylegli mieszkańcy i witali Rosjan. Rozległy się strzały, żołnierze rosyjscy poszli do przodu, ale szybko się wycofali. Odjechały również czołgi. Zapanował spokój.

Na drugi dzień rano pod domy na Długiej podjechały dwie niemieckie ciężarówki. W ciągu pół godziny musieliśmy się zabrać z naszym dobytkiem (tyle, ile kto uniósł) na te samochody. Wieziono nas przez Warszawę na Dworzec Zachodni, tam załadowano w pociąg i wywieziono do obozu w Pruszkowie.

W tym czasie przeprowadzano selekcję – oddzielano mężczyzn od ich rodzin, młode osoby po 16-tym roku życia również. Mężczyzn i młodzież umieszczano w osobnych halach i wywożono do pracy na terenie Niemiec. Matki z dziećmi i osoby starsze wywożono i osiedlano we wsiach i miastach Generalnej Guberni. (…) W ten sposób rozdzielono również rodzinę państwa Frączków: synowie pojechali ?na roboty?, ojciec do obozu, pani Bronisława z małą Elą trafiły na wieś.

Elżbieta Kołodziejczyk (z domu Frączek) nie pamięta z tego okresu prawie nic:

– Miałam dwa lata, znalazłam się z mamą gdzieś koło Sochaczewa. Ojciec – krzepki, dobrze zbudowany mężczyzna w sile wieku, murarz – trafił najpierw do Dachau, potem do Frankfurtu nad Menem i wreszcie do obozu koncentracyjnego w Natzweiler, obecnie na terenie Francji. To był ostatnia informacja o nim, jaką otrzymała mama już po zakończeniu wojny od Czerwonego Krzyża wraz z informacją, że nie żyje… Cztery miesiące po wywiezieniu z domu.

Dziś jest to dla nas wojenna historia jakich wiele, ale dla kilkuletniej wówczas Eli to traumatyczne przeżycie: nie pamięta ojca, rodzina nie wie, gdzie jest jego grób. Przez wiele lat, przez całe dorosłe życie właściwie nikomu o tym nie mówiła, ale ten brak kształtował jej życie bardziej, niż mogłoby się wydawać – szczególnie dotkliwy i symboliczny był brak grobu… Sprawa wydawała się nieodwracalnie zamknięta, od śmierci ojca minęło przecież ponad 60 lat! Dopiero w zeszłym roku, podczas spotkania z przyjaciółkami usłyszała ciekawą historię rodzinną jednej z nich – wnuk, dzięki kilku powojennym dokumentom Czerwonego Krzyża, internetowi i odrobinie samozaparcia odnalazł grób babci w Niemczech. Mogiła była zadbana, wypielęgnowana – i nie jedyna polska. Miejscowi Niemcy dziwili się nawet, że Polacy nie wykazują zainteresowania grobami swoich bliskich… Elżbieta postanowiła podjąć poszukiwania – przy pomocy Joanny, kuzynki nieco lepiej posługującej się komputerem, odnalazły kolejne ślady i włączyły w poszukiwania życzliwych ludzi.

Dość szybko trafiły na trop prowadzący do Międzynarodowego Biura Poszukiwań w Bad Arolsen, skąd uzyskały dokument z nową informacją – tropem prowadzącym do podobozu Naizwailer z komendanturą w Vaihingen – na terenie dzisiejszych Niemiec… Jednocześnie Biuro Informacji i Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża informuje, że ?niestety nie posiada żadnych informacji o miejscu pochówku Pani ojca?.

Skończyły się możliwości internetowych poszukiwań, ale z pomocą przyszli przyjaciele Joanny – Lidia i Roman Hromadkowie, niegdyś wołominiacy, od wielu lat mieszkający w Niemczech, wybrali się na czterystukilometrową wycieczkę do Vaihingen. Odnaleźli obozowy cmentarz, ale niewielkie nagrobki oznaczone były tylko numerami… Niestety – był weekend, a wykazem pochowanych na cmentarzu osób dysponowało biuro burmistrza. W poniedziałek kilka telefonów – i już wiadomo: ojciec Elżbiety pochowany jest pod numerem 583. Pierwsze zdjęcie nagrobka dociera mailem, robi je miejscowa przewodniczka po muzeum, pani Brygida. Szybko pojawiają się kolejne informacje – przyczyną śmierci było ?ogólne wycieńczenie organizmu?, ale wiadomo, że w obozie panował tyfus. Data śmierci nie musi być dokładna – współwięźniowie często ukrywali śmierć kolegów, aby pobrać ich racje żywnościowe… Początkowo wszyscy spoczęli we wspólnej mogile, dopiero w połowie lat 50. dokonano ekshumacji i stworzono mniejsze kwatery.

– Zamknął się pewien etap – mój ojciec nie jest już numerem, ale ma grób z imieniem i nazwiskiem. Wybrałam się w najważniejszą w moim życiu podróż – zawiozłam polską ziemię na ten grób…

Budująca historia – wystarczy kilku życzliwych ludzi, aby wyjaśnić skomplikowaną i – wydawałoby się – zamkniętą już historię. Część z tych ludzi to Niemcy, którzy z zaangażowaniem włączają się w takie poszukiwania, archiwizują wszelkie informacje, dbają o cmentarze.

Smutne jest to, że Polski Czerwony Krzyż wydaje się nie być zainteresowany losami setek Polaków spoczywających w grobach w Vaihingen. Dla nich wciąż ?miejsce ich spoczynku pozostaje nieznane? – i może właśnie przez to na tym obozowym cmentarzu tak mało wiązanek i zniczy?

Łukasz Rygało